wtorek, 26 lipca 2016

Miriard rzeczy, których nie wiecie o Montrealu, cz. 1

Przez wiele miesięcy wyjazd z Montrealu znajdował się w moim słowniku pod hasłami "kiedyś", "oj nie ma co tak wybiegać w przyszłość" i "jeszcze mam czas wszystko zrobić" - ale BAM! nadszedł ten moment. Wyjazd zamajaczył gdzieś na horyzoncie, a pojęcie przestało być czystą abstrakcją: zapłaciłam ostatni czynsz za moje ukochane mieszkanie, za którym będę płakać tak samo intensywnie (a może nawet bardziej?..) niż za samym miastem. Po raz ostatni wykupiłam też bilet miesięczny, który notabene podrożał o dolara, z poziomu "kurewsko drogi" wskakując na poziom "kurewsko drogi + 1 dolar". Został mi tydzień. TYDZIEŃ..

Pełny tytuł tego posta to: "Miriard rzeczy których nie wiesz o Montrealu (a w zasadzie o Quebecu), ale to nic, bo i tak Cię nie będą obchodzić po przeczytaniu, chyba, że planujesz się tu przeprowadzić, ale pewnie nie". Ten post istnieje już od paru miesięcy w formie bardzo przypadkowej notatki. Mam wrażenie, że powinnam go takim opublikować, ale raczej nikt by nic nie zrozumiał z moich skrótów myślowych i licznych onomatopej, więc będzie wersja oporządzona. Jazda.

(1) W tym mieście każdy ma swój styl, i zdaje się, że nikomu nie wadzi to, jak noszą się inni. Sporo hipsteriady, sporo osób noszących stricte sportowe ubrania; część to "bohema" rodem z HΜ trochę hipisów, czasem kolorowe luźne spodnie; dużo czarnego, ale mało mroku, sporo sukienek, jeszcze więcej kostiumów; co nieco crop topów, dużo spodni tuż ponad kostkę, dresiarzy - brak. 
Niezależnie co na siebie włożysz - raczej wielkiego poruszenia nie wywołasz; czuję się tu lepiej niż w jednak bardziej jednolitej i monotonnej Warszawie.

(2) Komunikacja miejska. W autobusach wejście jest tylko przez przednie drzwi więc zazwyczaj trzeba przeciskać się przez gromadkę tych, którzy nie uważają za stosowne się nieco przesunąć. Jeśli kiedyś będziecie w Montrealu, nie zachowujcie się w ten sposób. Proszę.
Bilety jednorazowe są drogie (3,25 $ = ok 10 PLN). 10-przejazdowe są nieco tańsze (bodajże 27 $), ale nadal drogie, a i miesięczne są drogie jak nieszczęście. Tu prawie wszystko jest drogie.

(3) Z fajnych udogodnień - jeśli jesteś kobietą podróżującą samotnie autobusem w godzinach nocnych, możesz poprosić kierowcę o zatrzymanie się i wypuszczenie cię między dwoma przystankami (jeśli tylko kierowca może bezpiecznie wykonać taki manewr). Żeby dziewczę mogło bezpieczniej dotrzeć do domu :) Usługa ta nazywa się Between Stops i została wprowadzona.. w 1996 roku!

(4) Nie zdziwcie się jeśli przy wejściu do autobusu kierowca powie wam "Bonjour" a przy wyjściu przednimi drzwiami - "Merci". Wypada odpowiedzieć!

(5) Kwestia dość problematyczna, i chyba najbardziej interesująca. Montreal jest oficjalnie miastem dwujęzycznym, ale jako, że należy do francuskojęzycznej prowincji Quebec - francuski wiedzie tu prym. Jest tu nawet przepis, że wszelkie napisy na bilbordach, tablicach, naklejkach muszą być najpierw po francusku, a angielska wersja (jeśli jest) powinna być mniejszą czcionką i poniżej. Stosunek rozmiarów czcionki jest podobno również określony ;)

Ciekawą opcją też jest to, że to miasto niejako wyznacza granicę między francuską i angielską częścią Kanady, a Montreal jest też podzielony niemal na pół - zachodnia część jest typowo angielska i można tam znaleźć angielskie księgarnie - a wschód jest bardziej francuski. Są tu też i angielskie, i francuskie uniwersytety - McGill jest typowo angielskie, a słynne tu UQAM czy politechnika leżąca po drugiej stronie góry od Mcgill są francuskie.

(6) Nazwy ulic i przystanków też sprawiają pewne problemy ze względu na tę dwujęzyczność: niektóre nazwy są angielskie, niektóre francuskie, i tu nie ma podziału geograficznego - regularnie się one przeplatają w tym mieście. Obok ulicy Saint Laurent jest ulica Mont Royal, ale też obok jest Park Avenue i Prince Arthur. Co do części z nich - jak np. Rue Rachel/ Rachel Street - nie wiadomo czy to nazwa francuska czy angielska więc w niektórych przypadkach ilu mieszkańców, tyle wariantów wymowy. W metrze też nie umieli sobie z tym poradzić i pani, która czyta nazwy stacji robi to na jedną wymowę i jedną intonację - francuską. Dzięki temu stacja "McGill" czytana jest jak "Megi" akcentowane na "i" - zaś "Guy-Concordia" staje się dziwacznym Gi-Kąkohdia" :D


(7) Mieszkańcy Montrealu kochają rowery. Pewnie Montreal nie przychodzi wam do głowy jako pierwszy gdy słyszycie "rowerowe miasto" - też byłam zaskoczona. Poza miłością do rowerów, od paru lat szczególnie pięknych kolażówek, (aż sama się pokusiłam), tu kocha się.. BEZPIECZEŃSTWO. Niemal każdy jeździ w kasku, z odblaskami i w odpowiednich ciuchach...


(8) ...ale też kradną tu rowery na potęgę. NA POTĘGĘ. Aż do takiego stopnia, że dużo osób ma dwa rowery - jeden lepszy, na wyjazdy albo w teren i drugi do jazdy po mieście "do kradzenia". Do tego większość osób ma zazwyczaj 2 rodzaje blokad - np łańcuch metalowy i linkę (spiralę) a w sklepie często też można kupić dwie różne blokady w komplecie. A cena takich blokad (ani ich waga) mała nie jest: wiele z nich to wydatek > 70 $, czyli min. 200 zł.

Kradną też koła, pedały, światła, wszystko co można odczepić.

(9) To akurat typowe dla Montrealu, może Quebecu, ale nie dla całej Kanady: niemal każdy uprawia tu sport. Bardzo dużo osób biega, jeździ rowerami, gra w tenisa, siatkówkę, uprawia jogę czy downhill (w którym też reprezentacja Kanady jest b. dobra), ale też gra w baseball czy football amerykański. Studio jogi można znaleźć niemal na każdym rogu, tak samo kluby sportów walki.

Ze sportami zimowymi nie jest ani trochę gorzej - prym wiodą łyżwy, w tym łyżwiarstwo figurowe, hokej, narty, narty biegowe, wspinaczka. Niemal każdy ma sprzęt kampingowy i niemal każdy co roku w niejeden weekend wyjeżdża w mniej lub bardziej dzikie rejony - bliżej lub dalej od domu. Choć często wystarczy ze 30-40 km z Montrealu i już, jest się w Bromont albo w Mont Tremblant, gdzie na długie weekendy nie ma co nawet szukać chatek w lesie do wynajęcia, bo wszystko jest zaklepane z szalonym wyprzedzeniem. Poza tym, naprawdę nie widuje się tu otyłych ludzi. Niemal wcale! Montreal jest mało "amerykański". Fast foodów się tu nie uświadczy :)


(10) Iiiiiiiii wszyscy kochają tu grilla. U nas w mieszkaniu BBQ jest minimum raz na tydzień, na naszym balkonie o mikroskopijnych wymiarach!

Chcecie więcej? Mam więcej!

środa, 13 lipca 2016

W Prażce / Na Prażce

Czasem i stare, brzydkie blokowiska mają swój urok. 
Czasem i tam super się spaceruje.
Czasem i na Prażce w Prażce można się od nowa zakochać w wiośnie.












Bo gdy jest wiosna, i gdy ma się wkoło takich ludzi.. :)








jestem namiotem, zawsze i wszędzie!

piątek, 8 lipca 2016

Gdzie oni są?.

Gdzie oni są


Ci wszyscy


moi


przyjaciele


ele ele ele


ele ele


Zabrakło 



ich


choć zawsze


było ich


niewielu


 elu elu elu elu elu


TĘSKNIĘ.?
Ale nie mam zdjęć wszystkich, których tu powinnam mieć. I nie wiem jak to się dzieje - tyle lat razem.
Mniej razem i bardziej razem. 

sobota, 2 lipca 2016

Strach przed podróżą jest super!

Niewiele rzeczy cieszy mnie tak, jak kupowanie biletów lotniczych. Dziś wreszcie się zmobilizowałam i rezerwacje 2 połączeń pojawiły się wreszcie w mojej skrzynce - i to akurat w narodowe święto Kanady :)

2 sierpnia. Montreal - Calgary.
tu: niezdefiniowane jeszcze Pomiędzy.
29 sierpnia. Vancouver - Montreal (+3h)

A tuż po, bilety które czekają na swoją kolej od stycznia:
31 sierpnia. Montreal - Londyn.
1 września. Londyn - Warszawa!! (+6h).

Lubię, bardzo lubię czekać na wyjazdy i wyloty. Lubię towarzyszącą temu nadzieję na coś pięknego, ale też ten strach przed nieznanym i to standardowe "czy sobie poradzę?", które po powrocie zazwyczaj zamienia się w "jasne, że tak". Ten strach oznacza, że rzucamy sobie samym kolejne wyzwanie. Ten strach gwarantuje nieporównywalną z niczym satysfakcję "po"
~Paolo Coelho.

Od jakiegoś czasu moje podróże były przyjemne, pełne niespodzianek i chwil uniesienia, ale.. Ograniczenie się do obszaru Europy sprawiło, że podróże mi może nie tyle co spowszedniały (daleko mi do tego), ale już nie napawają mnie obawą. Po ostatnich 2 latach magisterki i 4 przeprowadzkach, Europa - a w zasadzie kultura zachodnia - już mi nie straszna. Ani jeśli chodzi o krótkie odwiedziny, ani zmianę adresu. 

I także z tego powodu kupiłam dziś bilety na pierwszy wyjazd od dłuższego czasu, który napawa mnie strachem i wątpliwościami czy dam radę. Jadę w miejsce, które kusiło mnie od lat, ale zawsze wydawało się marzeniem nie do spełnienia, odrealnionym obrazem. Zachodnia Kanada: Kolumbia brytyjska i Alberta, z naciskiem na parki narodowe.
Choć nadal w obszarze znanej i lubianej kultury zachodniej, ta wyprawa będzie zupełnie inna.

27 dni.
60 L plecak, który notabene uważam za najlepszy zakup mojego życia (poza Kindlem).
Ciężkie buty. Namiot i śpiwór. Odzież termiczna.
Setki godzin planowania.
Góry, góry, góry przez minimum 2,5 tygodnia.
Szmaragdowe jeziora.
Wyprawa z 2 lub 3 nieznanymi mi osobami.
Wydane miliony monet. Tego się nie da zrobić "po taniości".
Niedźwiadki, którym zdarza się poharatać turystów raz na jakiś czas.
Mało uczęszczane szlaki.
Zero komputera, zero internetu.
Nieśmiała nadzieja na zorzę polarną.
A na koniec - przeskoczenie 9 stref czasowych w ciągu 2 dni..

..i totalnie wyzerowane konto po powrocie. Wszystkie moje oszczędności: sprzedany motor, odmawianie sobie przyjemności tu i tam, odłożone resztki stypendiów, idą na spełnienie tego jednego marzenia. Boję się trochę tego braku stabilności i zabezpieczenia po powrocie, szczególnie z uwagi na poszukiwania pracy, które mogą potrwać. Rozważałam chwil parę czy ten wyjazd to dobra decyzja w mojej sytuacji, ale jak to mawia mój tata - "pieniądz rzecz nabyta" ;) 


Także tego, moi misiowie puszyści. Trzymajcie kciuki. I Wam też życzę takiego strachu czasem :)

piątek, 1 lipca 2016

Prague - EM3E version

My studies are slowly ending, and of course it means writing my master thesis and enormous amounts of procrastination. And I'm getting sentimental. :)
So I put some pictures for you, my EM3E people. It was pleasure to share these 2 years with you, especially in Prague. Wish you all the best personally and professionally and I'm sure -see you again! Although it remains a mystery where will our paths cross, it's such a great excuse to travel!

(Special thanks go to Turkish Boy for his famous breakfasts! ;)

WYSZYCHYTY (VSChT)
Is it really master in engineering? Come on, where are the guys? ;)
the infamous 4th edition!

Always happy!

Oh, we love field trips. 

..even if we need to get up for them at 6 a.m. on our day off. 

Carrot cake and Chinese checkers: never ending emotions..

...endless planning how to screw somebody up..

..and never ending escalators in the subway.

Chained benches at the bus stop, so that no one steals them (?)

 Nastupni stanice: Chodov <3 Tornado in the subway!

And best Turkish breakfasts. :)

środa, 29 czerwca 2016

Atopia w podróży: cz 3. Co, gdzie, jak?

Wiem, że między częścią 1 a częścią 3 pojawia się zazwyczaj nr 2, ale wakacje tuż tuż i komuś może pomóc ten wpis. A do moich osobistych przebojów z AZSem wrócę niedługo; to przecież taka fascynująca historia ;)
Nad tym postem myślałam długo. Bardzo chciałam zebrać wszystko to, co kłębiło mi się w głowie, więc co i rusz dokładałam nowe paragrafy i punkty. 

I voila! oto kompendium mojej wiedzy pt "Jak podróżować z AZSem i nie dać się zwariować". Uczcie się na moich błędach; było ich dużo, jest w czym wybierać!

PRZED WYJAZDEM:
*Podczas planowania wyjazdu: panuje opinia, że lato i gorące kraje są super dla atopików, bo słońce, lecznicze UV itd. itd. A TAKIEGO WAŁA. Jeśli jak ja, macie niesamowicie logiczną reakcję skóry na ciepło i własny pot, to będą was swędziały te części ciała, które normalnie nie sprawiają wielkich problemów. 
U mnie np. to zgięcia stawów, plecy wzdłuż całego kręgosłupa, nawet obie strony kolan i żebra. Gdy przyjeżdżałam do Kanady, bardzo bałam się zimy, tutejszego grzania w mieszkaniach, suchego powietrza i pękającej skóry. A tu zonk; przez większość czasu moja skóra zachowywała się dość poprawnie, szczególnie po zmianie diety. 
Słyszałam też, że kąpiele w słonej wodzie poprawiają stan skóry. Ja niczego takiego nie zauważyłam; w Portugalii zawsze po kąpaniu się w oceanie planowałam szybki powrót do domu, żeby wziąć prysznic i utopić się w kremach.
Może u niektórych to się sprawdza, ale nie wierzcie we wszystko co usłyszycie. Egipt latem nie dla każdego będzie zbawienny.

*Odpowiednio wcześnie zróbcie inwentaryzację leków, kremów, maści i kosmetyków. Jeśli coś wam się kończy - umówcie się odpowiednio wcześniej do lekarza i załatwcie recepty. Bardzo wygodną opcją jest też wzięcie zaświadczenia od dermatologa/alergologa z listą leków, które się bierze - i jeśli dzień czy dwa przed wyjazdem zorientujecie się, że brakuje wam czegoś ważnego, możecie z tym świstkiem pójść do lekarza rodzinnego i dostaniecie to, co trzeba. Bez świstka zazwyczaj też udawało mi się załatwić sprawę z lekarzem rodzinnym, ale przy dużo większym natężeniu marudzenia. [been there, done that, załatwianie leków dzień przed wyjazdem jest super].

*Dobrze też zrobić listę rzeczy do zabrania. Szczególnie leków i maści, żeby nie zapomnieć o niczym. Ułatwia to też pakowanie i pozwala uniknąć szaleńczego przetrząsania łazienki, pokoju, wszystkich pudełek i półek z lekami w obawie "czy czegoś nie zapomniałam".

*Jeśli wasza wierna towarzyszka atopia jest z wami na każdym kroku (średnia/ciężka atopia), polecam przejść się do urzędu i poprosić o europejską kartę zdrowia (obowiązuje na terenie Unii Europejskiej; ciekawe jaki będzie status Wielkiej Brytanii?) a najlepiej zaopatrzyć się w ubezpieczenie turystyczne. Ofert jest multum, wiele z nich nie jest drogich, szczególnie dla studentów, a gdy przyjdzie wam pójść do lekarza czy szpitala zagranicą, może to naprawdę trzepnąć po kieszeni. Przykłady? 
We Francji lekarz ogólny to około 23-25 euro, za specjalistę oczywiście płaci się więcej, wizyta w szpitalu to też ok. 25 euro. 
W Czechach niestety nie miałam przyjemności, ale w Portugalii, gdy potrzebowałam wizyty "na już" i szłam do prywatnej kliniki, był to koszt 50-70 euro. Plus leki i kremy, które też są duuuużo droższe niż w Polsce. 
Najlepsza zabawa czeka was w Kanadzie (Quebec). Mają tu taki deficyt lekarzy rodzinnych, że w prywatnych klinikach zarabiają oni więcej niż specjaliści, a Montreal lokuje się na jednej z najniższych pozycji w rankingu dot. oczekiwania na lekarza na pogotowiu albo ostrym dyżurze. Z kolei dermatolog prywatnie to około 80 CAD (~160 zł) a lekarz rodzinny - 120 CAD (~360 zł) za otworzenie KARTY w prywatnej przychodni plus 120 CAD (kolejne 360 zł) za wizytę trwającą poniżej 20 minut i 60 CAD (~180 zł) za każde dodatkowe 10 minut. Czyli wizyta poniżej 20 minut to ok. 700 zł. Opieka zdrowotna w Quebecu zasługuje na osobny post. ..nie chorujcie w Montrealu! A jak już musicie, to idźcie prosto do dermatologa. Taniej wam wyjdzie.

*Podczas rezerwowania noclegu: jeśli wiecie, że wasz stan zdrowia może się pogorszyć (a powiedzmy sobie szczerze: może, i to bardzo szybko i bez ostrzeżenia, bo AZS nie dba o to, że wy macie wakacje), dobrze jest zarezerwować miejsce, gdzie będziecie mieli trochę prywatności i gdzie będziecie dobrze się czuli. Podczas awarii będziecie i tak rozdrażnieni i przybici, więc dobrze mieć miejsce, gdzie można spędzić spokojnie te parę godzin/dzień czy dwa/ z maścią na twarzy i marudzeniem. Plus gdy rezerwuję hostele/noclegi na AirBnb, dużą uwagę przywiązuję do kategorii "Czystość", właśnie ze względu na atopię. 

*Przygotujcie się psychicznie na to, że wasz stan zdrowia może się pogorszyć i parę dni może być słabszych niż reszta. Ryzyko zawodowe ;) Dlatego też warto nie układać bardzo napiętego grafiku podróży i zwiedzania. Dobrze mieć zapas 1-2 dni na nieprzewidziane sytuacje [dlatego też podwójnie nie lubię wyjazdów zorganizowanych przez biura podróży, zbyt sztywny grafik]. Gdy walczy się z tym draństwem, trzeba umieć na bieżąco aktualizować swój plan.

CO ZABRAĆ:
*Krem, krem, krem. Gdy podróżuję tylko z bagażem podręcznym (który ma ograniczenie objętości płynów do 100 mL - ale za wyjątkiem produktów medycznych, więc można dyskutować na bramkach!), wrzucam do plecaka parę tubek Medidermu 100 mL, a potem się ich pozbywam w międzyczasie.
Jeśli macie opcję spakować coś większego, polecam 1 krem i 1 mleczko do ciała. Szczególnie gdy jedziecie "do ciepłych krajów" [choć to tak jakby mówić, że Polska nie jest ciepła latem :D ] - ciężkie, gęste kremy jak Eucerin albo nieco lżejszy Mediderm nakładam tylko nocą po prysznicu, gdy robi się chłodniej. W ciągu dnia można po takiej kuracji zwariować, szczególnie gdy od razu po nałożeniu kremu wychodzi się z mieszkania.
Niektórzy lubią brać ze sobą próbki - ale ja nigdy nie mam próbek sprawdzonych kremów, a nowości próbować w czasie wyjazdu nie chcę. 

*Protopic / Elidel, ale trzeba pamiętać o tym, żeby nie wystawiać posmarowanej nim skóry na słońce! Ani nie pić po nim alkoholu (chyba, że lubicie mieć czerwoną skórę). Nie polecam go nakładać na wrażliwe miejsca tuż przed snem, bo w nocy ciężko się kontrolować i łatwo rozdrapać skórę do gorszego stanu, niż ten przed nałożeniem maści. Szczególnie pierwszego dnia. [been there, done that].

*Sterydy. Na wszelki wypadek. Ja wiem, że sterydy to zło, ale czasem dobrze z nich skorzystać i poradzić sobie szybko z sytuacją, gdy tylko zaczyna się robić źle. Plus nie róbcie tego, co ja, czyli "to tylko parę dni, na co mi sterydy", bo to właśnie wtedy będziecie ich potrzebować. Prawo Murphy'ego. To jest kilkadziesiąt g i maleńka objętość. 
Dodatkowo zawsze mam ze sobą sterydy w płynie (na głowę, pod włosy), bo z  moim organizmem nigdy nie wiadomo, jakie niespodzianki czekają na mnie kolejnego dnia ;) Sterydów w tabletkach nie mam ze sobą nigdy, bo stosuję je tylko w najgorszych sytuacjach i tylko pod opieką lekarza.

*Sprawdzony krem z filtrem - ja używam tych z filtrem min. 50. Opalę się i tak, tyle że wolniej i bez dodatkowych komplikacji w międzyczasie. Plus można dorzucić ew. małą tubkę na oparzenia słoneczne (choć jak dotąd nigdy nie byłam w potrzebie).

*Szampon, żel pod prysznic, mydło - polecam kupić (np. w Rossmanie) podróżne butelki 100mL. Nawet gdy nie lecicie samolotem, albo gdy macie duży bagaż rejestrowany. Duża oszczędność miejsca, i można wtedy wziąć więcej rodzajów kosmetyków.

*Leki przeciwhistaminowe! Ja używam ich codziennie (niestety), więc bez tego ani rusz. W Europie leki przeciwhistaminowe 2 generacji, czyli nieprzekraczające bariery krew-mózg jak np. Telfast albo Telfexo, są na receptę. Przynajmniej w tych krajach, w których mieszkałam. W Kanadzie zaś można je dostać bez recepty (Alegra), ale trzeba się liczyć z dużo wyższym kosztem (ok. 60 zł za paczkę na 18 dni).
Za to i w Europie piguły pierwszej generacji (Clemastin, Loratadyna) dostępne są bez recepty, co może was trochę poratować w przypadku kłopotów.
Polecam wziąć zapas tabsów - szczególnie gdy czasem trzeba nieco zwiększyć dawkę, żeby przetrwać podczas nasilenia objawów, lub gdy wyjazd przedłuży się parę dni. Nie ma co się stresować dodatkowo kończącymi się przed czasem lekami [been there, done that].

*W przypadku zapalenia spojówek albo innych przyjemności związanych z oczami, prawie zawsze mam ze sobą 1-2 ampułki roztworu soli fizjologicznej i małe sterylne gazy. Jeśli pójdą w ruch, zawsze można dokupić więcej w aptece; nawet w zachodniej Europie kosztują grosze. 
Można też wziąć krople do oczu (jeśli ma się jakieś sprawdzone), ew. sterydy jak np. Cortineff. Ja go nie cierpię i wolę się już przemęczyć z Protopikiem - ale jak kto woli. Wszystkie produkty do oczu są na szczęście maleńkie, więc to nie problem gdzieś je zmieścić w bagażu.

*Okulary przeciwsłoneczne. Z przyczyn oczywistych, ale przydają się też gdy spuchną oczy i trzeba się schować. Albo gdy ma się na powiekach resztki Protopiku.

*I coś o czym łatwo zapomnieć, ale moim zdaniem to podstawa: lekkie, przewiewne ubrania na wypadek pogorszenia się stanu skóry a i na co dzień, na silne słońce. Nawet nie chodzi tu o to, jak się wygląda z czerwonymi plamami, ale słońce nie pomaga w takich sytuacjach. [been there, done that] Długie spodnie z lekkiego materiału albo długi rękaw, mimo że mogą nie wydawać się pierwszym wyborem podczas pakowania na wyjazd np. do Portugalii, mogą się przydać. I już.

*Ręczniki z mikrofibry. Niektórzy za nimi nie przepadają, ale ja uważam że mają same zalety: mają mała objętość, szybko schną, łatwo je można wyprać i mają tak nieprzyjemną teksturę, że za grosz nie da się nimi potrzeć skóry i jej rozdrapać :D 

*Ja biorę też zawsze 1 albo 2 małe butelki (100 mL) ze sprawdzonym płynem do prania hipoalergicznym. Szczególnie, gdy jadę gdzieś na 2-3 tygodnie tylko z bagażem podręcznym ;) 

*Cążki/pilniczek/cokolwiek do pozbycia się paznokci. To może oczywiste, ale bardzo ważne. Inaczej wasze drapanie wskoczy na kolejny poziom. [been there, done that].

Moim zdaniem najważniejsze jest to, żeby WZIĄĆ SPRAWDZONE KOSMETYKI. W nowym miejscu będzie i tak dużo nowych czynników, które mogą wam komplikować życie. Dlatego nie utrudniajcie go już dodatkowo przez testowanie nowej maści czy szamponu; to nie jest czas na eksperymenty.

PODRÓŻ:
*Samolot: gdy macie bagaż rejestrowany, do bagażu podręcznego weźcie ze sobą wodę, krem nawilżający (mała tubka) i sterydy na wszelki wypadek. Powietrze w samolocie bardzo wysusza skórę, więc trzeba temu przeciwdziałać. Jeśli komuś (tak jak i mnie) siadają oczy - warto mieć pod ręką sól fizjologiczną albo krople. Dobrze jest też zabrać ze sobą jedzenie bez alergenów, bo i na lotnisku, i w samolocie można dostać jedynie syf. W dodatku mega drogi.

*Podróż autobusem trwająca milion godzin: wygodne ubrania. Najlepiej dresy i luźne koszulki; ma wam być wygodnie, to nie pokaz mody. Po wyjściu zawsze można się przebrać. 
Najlepiej sprawdza się bawełna, ale inne tkaniny które wasza skóra toleruje też dadzą radę. O kremie chyba nie muszę wspominać?

*Samochód, pociąg, stop - wygodna opcja, bo zawsze macie pod ręką ubrania na zmianę i wszystkie kremy i maści.

PODCZAS WYJAZDU:
*Krótszy niż zwykle sen nie jest problemem przez jedną czy dwie noce, ale nie oszukujmy się. Porządne 7-8 godzin snu może i brzmi nudno, ale jest ważne dla atopików. Nie polecam filozofii "wyśpimy się po śmierci" i zarywania nocek przez cały wyjazd. Wiem, że warto wykorzystać jak najlepiej czas wakacji i wyjazdów, ale hejże, z umiarem.

*Nawadniać się i wodę pić! Najlepiej nie wlewać w siebie za dużo alkoholu, ale jeśli już musicie, to wtedy pijcie jeszcze więcej wody, żeby wyrównać jej braki spowodowane %.

*Moim zdaniem podstawowa zasada  pobytu w nowym miejscu: NIE ZACHOWUJCIE SIĘ TAK, JAKBYŚCIE NAGLE MOGLI WSZYSTKO. Bo nie możecie. Jasne, że wyjazd to okazja do odpoczynku i pretekst do zmiany stylu życia, ale wasza skóra tego nie rozumie i dalej robi swoje. Nie idźcie z nią na wojnę.

Jeśli na co dzień nie jecie glutenu, nie zaczynajcie nagle zjadać kilogramów makaronu i chleba. Jeśli nie pijecie alkoholu czy kawy, nie zaczynajcie pić lampki wina czy espresso do każdego posiłku. Jeśli podrażnia was słona woda, nie wchodźcie do morza czy oceanu od razu pierwszego dnia na kilka godzin. 
Fajnie jest próbować nowych rzeczy, ale polecam wstrzymać się od eksperymentów przynajmniej przez pierwsze 2-3 dni w nowym miejscu i dać sobie szansę obserwacji: jak wasz organizm reaguje na hostel, klimat, pyłki, wodę w morzu? 
Wszystkie nowości wprowadzajcie z umiarem, o ile w ogóle się na nie decydujecie.

Uwierzcie, wiem jak ciężko jest pojechać do Francji na 5 miesięcy i nie pić do każdego obiadu pysznego wina za 2 euro, jak boli pobyt w Porto, gdy nie możecie spróbować porto i jak dręczą 4 miesiące w Lizbonie, gdy nie możecie pić waszego ukochanego wina na lato, Vinho Verde.
Wiem jak jest, gdy nie możecie jeść Pastel de nata, gdy podczas każdej wizyty w restauracji ze znajomymi możecie wybrać dwie pozycje z czterdziestu dostępnych i gdy każdorazowa dyspensa na świeży chleb i francuskie sery wywołuje w was głębokie poczucie winy.
Uwielbiam jedzenie i imprezy, więc takie zakazy wywołują we mnie głęboki bunt, muszę przyznać. Ale nawet i okrojona z takich doświadczeń podróż może być fajna. Kiedyś próbowałam naginać te granice, ale obecnie wolę zrezygnować z wina, jeśli ma mi to dać trochę spokoju (psychicznego i fizycznego) i jeśli jest szansa, że takie działanie pozwoli mi przeżyć wyjazd bez większych niespodzianek.
We wrześniu jadę do Włoch na tydzień. Kocham, naprawdę *kocham* makarony i pizzę, ale muszę unikać glutenu i produktów mlecznych, a pomidory i papryka są na mojej liście produktów całkowicie zakazanych. Więc ciekawa jestem jak sama się będę wtedy stosować do swoich wspaniałych rad ;) Dam znać!

AWARIA! czyli co zrobić, gdy już się coś przydarzy?
Każdy AZS jest inny, więc jedyną osobą, która w miarę go umie obsługiwać jesteście wy sami. Ale mój schemat postępowania jest zawsze taki sam:
*Na częściach ciała, które zazwyczaj nie są zbyt problematyczne, nakładam wieczorem po powrocie do mieszkania/ namiotu/ hosta Protopic. Zwiększam dawkę leków antyhistaminowych (ocz. w granicach ustalonych z lekarzem). Jeśli to moje oczy albo szyja, próbuję wrócić raz czy dwa trochę wcześniej i nałożyć Protopic parę godzin przed snem.
*Czasem jako kolejny krok, a czasem zamiast Protopicu stosuję sterydy, szczególnie w lecie lub gdy muszę się posmarować tuż przed snem (uwaga: sterydami powinno się smarować przez kilka dni pod rząd, nawet gdy widzimy natychmiastową poprawę).
*I bardziej niż zwykle pilnuję się z dietą! Może tak jak ja usłyszeliście od lekarzy, że dieta nie ma wpływu na AZS. Otóż wg mojego doświadczenia - ma, i to duże. Napiszę może o tym kiedyś.
*Co robić gdy nie radzicie sobie na własną rękę, wypracowanymi metodami? Gdy wybieracie się do miejsc "blisko cywilizacji" najłatwiej wybrać się do prywatnej kliniki. Zazwyczaj można się zapisać na ten sam dzień, lub kolejny, ale cena może powalić z nóg, a lekarz i tak może się okazać nieodpowiedni i niedokształcony. Dobra rada: już przy rejestracji poproście wyraźnie o kogoś, kto mówi po angielsku, zaprawdę powiadam wam, także wśród lekarzy różnie z tym bywa. 
Po wyjściu z kliniki zapłaczecie po raz kolejny płacąc za leki i kremy w aptece ;)
*Gdy nie ufacie lekarzom (jak ja) albo wybieracie się w mniej rozwinięte lub dzikie rejony, dobrze dogadać się przed wyjazdem z lekarzem prowadzącym i dobrać plan leczenia sterydami doustnymi, na wszelki wypadek. Wiem, że to ostateczność, ale czasem po prostu trzeba i już. Dodatkowo sterydy działają szybko, więc prędzej staniecie na nogi. 
Ja na sterydach w czasie wakacji wylądowałam 2 razy, a raz leciałam na wakacje podczas stosowania doustnych leków immunosupresyjnych, co też skończyło się wesoło: szpitalem  choć nie bezpośrednio z powodu AZSu. Tak jak mówiłam: ryzyko zawodowe. 
*W niedzielę może być konieczny szpital - wtedy trzeba się pogodzić z czasem oczekiwania, a i często barierą językową (nie żebym wytykała palcem, ale we Francji...)

PO WYJEŹDZIE:
*Jeżeli nie macie pamięci absolutnej - wygraliście życie :) Wasz mózg jest skonstruowany tak, że z perspektywy czasu będziecie idealizować te wakacje, wspominając tylko dobre momenty a spychając te złe chwile w niebyt. Więc nawet jeśli parę dni będzie gorszych w czasie wyjazdu, nie ma co się specjalnie tym stresować. 
I to by było chyba na tyle. Może ktoś skorzysta z moich doświadczeń, głupoty i błędów. :)

piątek, 24 czerwca 2016

Atopia w podróży: cz 1. Holandia, Berlin, Lizbona

Zbierałam się wiele razy do napisania tego posta, ale pomysł zawsze zamierał, bo i ciężki to temat, i mało przyjemny, i nieczęsto chce mi się myśleć o moich najgorszych dniach w czasie podróży. O takich dniach, kiedy całkiem traci się chęć do życia i wpada się w rozpacz.
Ale postanowiłam, że jednak go napiszę. "Ku pokrzepieniu serc" - w tym i swojego własnego - bo czasem w dobrej formie, czasem porozdrapywana, a czasem spuchnięta jak prosię - ale nadal gdzieś mnie ciągnie, nadal podróżuję i nadal nie zamykam się w czterech ścianach [przez większość czasu; czasem i ja zamykam się na 4 spusty]. Fajnie by było, gdyby przeczytała ten wywód jedna chora na coś osoba, która boi się wyjazdów, i żeby jednak uwierzyła, że się da. A reszta z Was - żebyście przestali myśleć i mi pisać, jakiego to ja szczęścia nie mam, żebyście pomyśleli przez 5 minut o tych wszystkich złych, cichych dniach, które kryją się za tymi dobrymi, jedynymi które tu opisuję :)

Atopowe Zapalenie Skóry (AZS), zwany też jako egzema, towarzyszy mi od wakacji po maturze, czyli lipca 2009. To już 7 lat razem! Ciężko innym wytłumaczyć o co w tym wszystkim chodzi, ale spróbuję wyłożyć to w wielkim uproszczeniu - mój organizm reaguje na niektóre elementy otoczenia albo jedzenia jak na zagrożenie, stawiając mój organizm w stan gotowości. Moja skóra zaczyna mnie swędzieć, wtedy ja zaczynam się drapać, a moja skóra (która i tak już jest sucha) robi się jeszcze bardziej sucha, podrapana, czerwona i często sobie pęka - a wtedy swędzi jeszcze bardziej. Wtedy ja, jakby dla zachowania równowagi, drapię się jeszcze bardziej. I tak w koło Macieju. Wtedy może też dojść do zakażeń bakteryjnych, a wtedy to już nadchodzi armagedon. O.
Niestety, nieznane są przyczyny tej przewlekłej choroby ani nie ma jednej ustalonej metody leczenia. (Ja znalazłam w miarę przyzwoitą metodę radzenia sobie dopiero po 7 latach, albo przynajmniej tak mi się wydaje..) Jak to ostatnio podsumował lekarz w czasie konsultacji: AZS jest nieprzewidywalny,  nie ma na niego metody i po prostu zawsze będą lepsze i gorsze okresy. I może się pogorszyć (albo polepszyć) z dnia na dzień i bez żadnego ostrzeżenia i to, co stosuję, to już maksimum tego, co można mi w ogóle zaproponować. Zatem do widzenia; nie mam co liczyć na poprawę i tak już będzie.
Prosto z mostu; trochę jak z liścia w twarz.

Mój AZS na początku nie był taki zły, a paradoksalnie był to czas, gdy nie podróżowałam dużo. Wtedy też (jeszcze) piłam i jadłam dużo syfu, nie sypiałam za dużo i imprezowałam jak szalona, choć zaczynałam już odczuwać skutki na kolejny dzień. Z czasem skutki stawały się coraz bardziej uciążliwe i coraz bardziej musiałam rozważać stosunek zalet takiej zabawy do konsekwencji, które powodowała.

Moja pierwsza "wielka" podróż stopem do Holandii z R była ostatnią tak niefrasobliwą wyprawą. To był sierpień roku 2012. Wpakowałam do plecaka mój sprawdzony i podstawowy krem (Mediderm), trochę go użyłam raz na jakiś czas i było w sam raz. Nie doceniałam tego wtedy, ale jeżu mój jeżu. Było dobrze.

Holandia 2012. Wtedy tego nie wiedziałam, ale dałabym wszystko żeby wrócić do stanu mojej skóry z tamtego dnia.
Kryzys nadszedł nieco później, zimą 2012/2013. Mój stan sięgnął dna, zaczęły się tygodnie przesiedziane w domu, prywatne wizyty u lekarzy, płacz i rozpacz. Dokształcanie się na forach, zmiana niektórych przyzwyczajeń. Dziś wiem, że nie zrobiłam wystarczająco; gdybym wiedziała to, co wiem teraz, być może wtedy udałoby się zatrzymać postęp choroby i wrócić do akceptowalnego stanu dużo szybciej, ale cóż; gdybanie w niczym nie pomoże już teraz. Moje życie zmieniło się wtedy raz na zawsze: nawet wyjazd na 1 czy 2 dni nie mógł się obyć bez spakowania mojej podstawy programowej: kremów, szamponu, sterydów, leków immunosupresyjnych i antyhistaminowych (antyalergicznych). 2012/2013 był też bardzo ciężkim rokiem akademickim: dwa kierunki dzienne naraz, imprezy, zarwane nocki, wykończenie i dużo stresu nie wpłynęły dodatnio na mój stan. Teraz już wiem jak to się przekłada na zdrowie osoby użerającej się z AZSem. Wtedy nie wiedziałam.

Wykończona tuż po podwójnej, 3-tygodniowej sesji wyjechałam do Holandii na staż w czerwcu 2013. Tym razem już przygotowana: musiałam zaplanować odpowiednio wcześnie wizytę u lekarza (160 zł), wybrać się do apteki i wszystko wykupić. Zapłaciłam ponad 500 zł za leki na 3 miesiące, co wtedy było dla mnie niewyobrażalną fortuną; torba była tak wielka, że pani nie mogła podać mi jej przez okienko. Musiałam obejść aptekę i odebrać kilka kg radości przez boczne drzwi dla pracowników. Cóż, aż do dziś moje średnie zużycie kremu to 0,5 kg na 3 tygodnie, więc na 3 miesiące byłam wyposażona w około 2,5 kg kremów i 100 tabletek antyhistaminowych. I wiele innych przyjemności.  


3-miesięczne mieszkanie w Holandii nie było łatwe. Podczas stażu pracowałam w laboratorium bez klimy, przy systemie który był dodatkowo grzany do 35 stopni C (ZAWSZE, z troski o mikroorganizmy niesfornie sobie w nim pływające). Obowiązkowy fartuch, długie spodnie i zamknięte buty sprawiały, że można było się koło mojego stanowiska ugotować, a moje zadania wymagały 7-8 godzinnej obecności w samym laboratorium dzień w dzień. Zgrzałam się nie raz i nie dwa, a moje plecy i nogi odczuły to bardzo szybko, tym bardziej że nie byłam wyznawcą lekkich materiałowych spodni i uparcie obstawałam przy dżinsach. Nadal nie stroniłam od imprez, i wyglądałam zazwyczaj niezbyt pięknie. Dodatkowo bliskość oceanu i idąca za tym wilgotność też zdają się mieć w tym procesie swój udział (ale to już przemyślenia po pobycie w Portugalii). Czerwone plamy na twarzy, wiecznie spuchnięte oczy, powieki, i ogólnie spuchnięta twarz + swędzenie; od tamtej pory to już niejako standard utrzymujący się aż do dnia dzisiejszego. Pod koniec mojego stażu wyglądałam tak:


no co zrobić panie, tak wtedy wyglądałam w większość dni. 
Ale nie było tak zawsze! AZS jest swego rodzaju sinusoidą i nie uniknie się tego "raz na wozie, raz pod wozem". Czyli gdy jest dobrze, trzeba się liczyć z tym, że nagle wszystko może trafić szlag. Ale gdy jest źle, zawsze jest nadzieja, że nie będzie to trwało wiecznie. 

Mimo AZSu staż wspominam wspaniale. Imprezy, podróże, wycieczki rowerowe i leniwe dni nad jeziorem. I cóż, mimo takiego wyglądu i to głównie na twarzy, która jednak rzuca się w oczy, moje wakacje obfitowały w romanse, można by rzec ;)





Wyjazd do Holandii natchnął mnie do dalszego podróżowania! Już 2 tygodnie po powrocie jechałam do Berlina, i moja skóra prezentowała się bez *większych* problemów, choć oczy miałam nadal wielkości guzików (ale tych małych, a nie dużych!).



Nie pamiętam za dobrze stanu mojej skóry z tego wyjazdu, co oznacza, że nie mogło być źle - wtedy pamiętałabym na bank, uwierzcie ;) Pamiętam za to imprezę w Berghain i to, że kolejnego dnia większą przeszkodzą podczas pobudki był kac. A nie moja skóra. Teraz to nawet tego kaca mi żal, od kiedy nie piję całkowicie :D


Trzy tygodnie później uderzałam już samolotem do Lizbony! Cieszyłam się strasznie i parę pierwszych dni było idealnie. Niestety później nastąpił pierwszy tak poważny kryzys, który pokazał mi, że muszę być lepiej przygotowana na każdą ewentualność. I zwyczajnie pogodzić się z tym, że może wszystko się sp... no, z dnia na dzień. 
Bawiłam się cudownie aż do momentu, gdy moja skóra nie wytrzymała tempa mojego życia. 2-3 dni jedliśmy na co nam przyszła ochota, piliśmy piwo do kolacji i wino do obiadu, zdarzyło się też imprezować do 7 rano, spać 2 godziny i zwiedzać cały dzień. AZS ma to do siebie: jak jest dobrze, to się go prawie nie zauważa i wydaje się, że można sobie pozwolić na więcej.. ale źle się wydaje.
dzień za dniem super. Tu akurat się gdzieś zgubiłyśmy, ale ja lubię się gubić
Niedługo po tym siadł mój czuły punkt. Oczy. Jak to ja, nie wzięłam ze sobą sterydów bo "to tylko na kilka dni, więc nie będą mi potrzebne", ale nawet gdybym była bardziej przewidująca, to i tak nie wolno nakładać sterydów na oczy jeśli się nie chce dostać jaskry. A raczej się nie chce, no nie? 

Nałożyłam więc na noc mój przeklęty & zbawienny Protopic, maść immunosupresyjną za miliony monet. [Wtręt: na ten lek jest w Polsce zero refundacji, więc za tubkę 30 g płaci się około 120 zł. A przynajmniej tak było przed moim wyjazdem w sierpniu 2014. Jedyne co jest refundowane przy AZSie, to albo sterydy w tabsach, albo sterydy w kremach. Jedno i drugie uwielbiane przez lekarzy w publicznych placówkach i mszczące się na Tobie po niedługim czasie używania. Nie ufajcie sterydom.] Protopic jest cudowny, bo pomaga, choć dopiero po kilku dniach. Ale wtedy nie używałam go na tyle jeszcze, żeby wiedzieć, że na bardzo rozdrapaną skórę średnio się nadaje, bo wywołuje jeszcze więcej swędzenia przez kilka pierwszych dni. To coś jak leczenie bólu głowy lekiem, który wywołuje dodatkowy ból głowy przez kilka dni. Logiczne. W momencie, gdy piszę te słowa, mam Protopic na oczach i szczęce; swędzi, ale przynajmniej wiedziałam, że tak będzie. Wtedy w Lizbonie - nie spodziewałam się tego..
Pamiętam, że spałam bardzo źle, budziłam się w nocy wiele razy i ledwo przytomna drapałam oczy. A gdy obudziłam się rano, powieki miałam spuchnięte tak, że to były w zasadzie dwie szparki. Budzisz się w takim stanie zagranicą, w czyimś mieszkaniu, bez sterydów pod ręką, bez opcji szybkiej wizyty u lekarza ani powrotu do domu przez jeszcze 2-3 dni. R. poszła pozwiedzać, a ja zostałam sama, trochę zdesperowana i przestraszona (to była taka pierwsza sytuacja) w mieszkaniu kolegi. Opuchliznę "leczyłam" zimnymi kompresami na przemian z zimnym kremem, jedynym który ze sobą miałam. I tak mi minął dzień; na szczęście miałam tyle miejsca wolnego w bagażu podręcznym, że przytachałam laptopa i mogłam oglądać seriale i filmy. Z budynku wychynęłam dopiero wieczorem, gdy było ciemno.
Kolejnego dnia oczy prezentowały się nieco lepiej, choć opuchlizna była nadal zauważalna. Nie było sensu tkwić w mieszkaniu, więc godząc się ze spojrzeniami przechodniów, wróciłam do zwiedzania z R. Dzień był super [kocham okolicę Oriente w Lizbonie]. Wyglądałam tak:
Na szczęście R nie jest najlepszym fotografem, więc za wiele mojej ogorzałej od słońca i spuchniętej od atopii twarzy nie ujrzycie.  :D Poza tym bardzo bardzo prostym rozwiązaniem takich sytuacji są dla mnie obecnie okulary przeciwsłoneczne. I po kłopocie przez większość czasu.

Wiem, że ten wpis brzmi tak strasznie szaro-buro i depresyjnie, ale wiecie co? Poza tym incydentem w Lizbonie i paroma incydentami w Holandii, ja naprawdę nie pamiętam mojego stanu zdrowia w 99% dni. Nie pamiętam, czy byłam spuchnięta mało, czy bardzo, czy miałam podrapane policzki, czy łuki brwiowe, czy plecy, ani czy mnie swędziała skóra. Nieco dokładniej pamiętam miejsca, które odwiedziłam, ale jednak po paru latach nawet część tych wspomnień się zaciera. Za to pamiętam, że byłam szczęśliwa, że poznawałam ludzi, wychodziłam z nimi tu i tam, że byłam na koncercie, że cieszyłam się słońcem w środku listopada albo imprezami ze znajomymi albo słynnym Berghainem i jeżdżeniem rowerem po Berlinie. I choć pewnie tamtego dnia w Lizbonie przeklinałam wszystko i wszystkich i mówiłam sobie "nigdy więcej", to od tamtej pory odwiedziłam może 10 krajów europejskich a tego posta piszę z Montrealu. 

Taki post to w sumie też trochę terapia i uporządkowanie tych wspomnień. Będą jeszcze dwa: podsumowanie moich 2-letnich studiów w 4 krajach i o towarzyszących temu niespodziankach, + porady praktyczne dla atopików, którzy chcą, a (myślą, że) nie mogą.