Zaczynam wreszcie serię postów z Reunion. Tu głównym bohaterem powinny być zdjęcia - żadna ilość słów nie mogłaby oddać mojego wyjazdu tam, a poza tym zdjęcia są robione tylko analogiem. Żadnych cyfrówek!
Święta w Polsce.
"Cześć tato, lecę do Afryki!"
"Chyba Cię dziecko.." :D
Szaleństwo pakowania (znów, znów; wszyscy myślą, że skoro przeprowadzam się co parę miesięcy, to przywykłam do pakowania. Otóż nie, nienawidzę go dalej, ale faktem jest, że przychodzi mi ono nieco łatwiej niż kiedyś). Pobudka o 4 rano, lot o 7, bus w Paryżu z jednego lotniska na drugie, 10 godzinne oczekiwanie na kolejny lot na najgorszym lotnisku wszechświata (mojego wszechświata jak dotąd); Paris Orly drodzy państwo. Gdzie nie ma kontaktów, ani siedzeń dla pasażerów których jest tam krocie. A nas czekało kończenie pracy zaliczeniowej w takich oto warunkach:
Ale przetrwałyśmy!
12-godzinny lot to ciekawe przeżycie. Człowiek budzi się rano, po ledwo co przespanej nocy i nie może przed wyjściem z samolotu włożyć butów na nogi, bo tak spuchły. A potem wysiada w dżinsach i ciężkich butach, z zimowego kraju, wprost do tropikalnego lata. I cieszy się, że włożył lekką koszulkę, sandały i szorty do bocznej kieszeni plecaka (tak, żeby było pod ręką - naprawdę polecam/zalecam!!). Drzwi hali przylotów się otwierają.. i prosto w twarz uderza Cię bardzo ciężkie powietrze i nieziemska wilgoć. I letni tropikalny deszcz.
Potem dziwią jaszczurki (Margouillat) na tarasie, na ścianach, w domu. Łażące sobie bez przeszkód (na zdjęciu powyżej widać jedną na liściach palmy). Tak wyglądają z bliska: brązowe:
I zdecydowanie bardziej urocze, zielone - które potrafiłam oglądać godzinami dosłownie. Warto też dodać, że te jaszczurki są symbolem wyspy; głównym elementem pocztówek, pareo, breloczków, korkociągów, otwieraczy do piwa, absolutnie wszystkiego co można sprzedać jako pamiątki (do porzygu).
Przez cały wyjazd mieszkałyśmy u taty Helo, w Boucan Canot - czyli na zachodnim wybrzeżu (jedynym pełnym plaż, i to JAKICH plaż), 10 minut spacerem od oceanu. Zazdroszczę sama sobie jak o tym myślę (i jemu, że mieszka tam na stałe, jakie to zajebiste!). Plaża jest piękna, a woda tak ciepła, że kusi do wejścia. Jedynym problemem, i to całkiem zauważalnym, są rekiny.
Reunion niestety od paru lat użera się z atakami rekinów. Mimo zakazów, ludzie nadal surfują (jak widać na zdjęciu poniżej) i każdego roku ktoś ginie podczas ataku, czasem więcej niż jedna osoba - rekiny podpływają zaskakująco blisko. Jeśli jednak chodzi o kąpanie się w wodzie i pływanie, takich osób niemal nie ma. Wszyscy karnie skaczą przez fale tuż przy brzegu, lub siedzą na piasku i dają się opłukiwać falom docierającym na plażę. W Boucan Canot zainstalowano nawet siatki, które mają chronić przed atakami, ale nie wydają się być one wystarczającym zabezpieczeniem - ani dla lokalnych, ani dla turystów.
Jak można się było spodziewać, taki obrót wydarzeń przyniósł (i przynosi) olbrzymie straty pod postacią zamykających się szkół nurkowania, surfingu i mniejszej liczby turystów, szczególnie tych nastawionych na plażing i smażing.
Pierwszy zachód słońca (choć to nie pierwszy dzień po przyjeździe): tuż po naszym przylocie rozpętała się taka ulewa, że nie było szans przez dwa dni wyjść z domu. Sylwestra spędziłyśmy na balkonie słuchając burzy :D
A gdy burza się skończyła, zza chmur wyszło słońce. I pojawiły się kolory: drzewo, które kwitnie raz do roku, podczas świąt Bożego Narodzenia (flamboyant):
Kapliczki (zawsze w ostrym czerwonym kolorze); ta akurat posiadała figurkę Jezusa. Bez głowy. Urwana głowa leżała u jego stóp. Miałam nadzieję uchwycić to na zdjęciu, ale nie wyszło (biała figurka na tle białego obrazka, w centrum zdjęcia):
Przy takiej pogodzie (gorąco jak skurwysyn & wilgotno po burzy) człowiek uczy się noszenia lekkich rzeczy, pozwalających przetrwać ciężkie dni:
Ciężkie, majestatyczne chmury nad portem w Saint-Gilles-Les-Bains:
I pełne chmur, ale i kolorów, zachody słońca. Każdy wieczór inny:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz